Dzień dwudziesty pierwszy

NUUK – ILULISSAT

Wersja Łukasza

Pobudka skoro świt (co tutaj oznacza naprawdę wczesną godzinę). Szybkie śniadanie i schodzimy na dół na taksówkę zamówioną dzień wcześniej przez Thomasa (dzięki!). Pomimo obaw taksówka wyłania się z mgły i po kilkunastu minutach jesteśmy już na lotnisku. Wszystko wokół spowite mgłą, co oznacza co najmniej opóźnienie wylotu. Lotnisko w Nuuk przypomina nieco naszą poznańską Ławicę sprzed budowy terminala. Trochę ludzi, trochę więcej lotów. Pierwsze są już opóźnione. Nadajemy bagaż – udaje się bez nadbagażu. Za to podręczny mamy niesamowicie ciężki. Nasz lot jest oczywiście również opóźniony – mamy czekać na i informację. Powoli słońce zaczyna się przebijać przez mgłę, więc szansa na lot rośnie.

Na lotnisko wpada garstka lekko podpitych nastolatków. Wśród nich są zwycięzcy wczorajszych zawodów kajakowych. Zapewne wracają prosto z imprezy. Czuć bowiem od nich nadal alkohol. Zagaduje nas jedna z lekko wstawionych dziewczyn. Początkowo rozmowa przebiega według utartych schematów – taka gatka – szmatka. Ale po kilku minutach zaczyna się lekka jazda. Zaczynają się bluzgi i obrażanie. Zacina się na jedzeniu krów i w kółko to samo przez kilka minut. Postanawiamy ją całkowicie zignorować, bo prowadzenie dyskusji nie ma najmniejszego sensu. Wreszcie zapowiadają nasz lot. Pakujemy się do samolotu. Siadam sobie z przodu aby mieć dobry widok. Tym razem lecimy Dash-7 – coś w stylu naszego ATR-a. Wschodząc na pokład zamieniam kilka słów z kapitanem. Okazuje się, że latał nad Polską i bywał w różnych dziwnych miejscach. a latał swoim Mi-2 i Antonovem. Rozmowa się jednak urywa bo za chwilę startujemy.

Już po chwili jesteśmy w powietrzu. Pod nami morze chmur. Morze jest jednak puste – nie ma gór lodowych. Po godzinie lądujemy w Sisimiut. To jedno z większych miast Grenlandii – tankujemy tu paliwo i zabieramy kolejnych pasażerów. Oczekując na wylot ponownie podchodzi do nas kapitan. Od słowa do słowa i kapitan mówi, że może będziemy mogli przyjść do kokpitu zrobić jakieś zdjęcie. Super. Umawiamy się, że jak tylko zniknie napis zapiąć pasy, pierwszy z nas ma się pojawić w kabinie. Jestem strasznie podekscytowany. Czekam z niecierpliwością na znak. Wreszcie znak zapiąć pasy przestaje się świecić. Podchodzę do drzwi, ale kapitan mówi, że mają coś do zrobienia i że jak będzie OK to da znać. Czekamy. Mija sporo czasu i tracę nadzieję. Wreszcie jednak drzwi uchylają się i kapitan daje ręką znać. Idę. Wchodzę do kabiny, zamykam drzwi Siadam na miejscu trzeciego. Dostaję słuchawki i na uszy i szybkie przeszkolenie w zasadach wewnętrznej komunikacji. Po raz pierwszy jestem w takim miejscu w czasie lotu. Ilość przycisków i przełączników jest porażająca. Pytam się, czy znają przeznaczenie ich wszystkich, a pierwszy i kapitan z rozbrajającą szczerością oznajmiają, że nie! :-). Widoki z kabiny są oszałamiające – o wiele lepsze niż z małych okienek pasażerów.Obok kapitana siedzi pierwszy pilot – jest Inuitem i to on dzisiaj jest formalnym kapitanem. Ale atmosfera jest rodzinna. Widać już lodowiec Kangerlua i setki olbrzymich gór lodowych przesuwanych przez czoło lodowca w głąb oceanu. Cały czas ze sobą rozmawiamy (nasze rozmowy będą na czarnej skrzynce). Robię zdjęcia. Nagle kapitan wyrywa mi wręcz aparat z rąk i sam robi zdjęcia! Kurcze, zrobił mi ich chyba z 10 zanim odzyskałem aparat :-). A zostało mi tylko kilka klatek. Nie mam przy sobie żadnego dodatkowego slajdu, a tu jeszcze tyle może się dziać. Ok, na mnie już czas. Teraz ma mnie zmienić Adam, gdyż tak się umówiliśmy. Pytam się kapitana czy mogę się zmienić, ale ten odpowiada, że nie ma już takiej możliwości bo właśnie rozpoczęliśmy procedurę lądowania. Mam siedzieć i nigdzie się nie ruszać. Kurcze, zaskakuje mnie to, ale co mam robić – nie ja tu rządzą.

Rozpoczyna się intensywna komunikacja z wieżą. Widać już miasteczko i pas startowy. Wysuwa się podwozie. Jestem strasznie podekscytowany perspektywą lądowania. Pas startowy zbliża się coraz szybciej. Przelatujemy nisko nad budynkami Ilulissat. I po chwili łagodnie dotykamy ziemi. Lekkie szarpnięcie i już kołujemy po pasie startowy. Adrenalina zaczyna mi spadać. Jeszcze trzeba wcisnąć kilkadziesiąt przycisków, wypełnić kilkanaście rubryk i już możemy się zbierać z kabiny. W międzyczasie pasażerowie opuścili już kabinę. Adama nigdzie nie widzę – czuję zbliżające się kłopoty. Na płycie lotniska jeszcze przez kilka minut rozmawiam z pilotami. Obsługa naziemna patrzy na mnie ze zdziwieniem i pytaniem w oczach – kim jest ten gość, który siedział w kabinie podczas lądowania? Co za przygoda!

Wchodzę na terminal. Znajduję Adama. tak jak przypuszczałem jest zły i zarzuca mi, że mogłem to inaczej rozegrać. Opowiadam mu jak było, ale chyba nie chce tego przyjąć do wiadomości. No cóż, to nie mój problem. zapowiadają się ciche dni. Rozmawiam jeszcze z kapitanem. Być może odwiedzi Poznań – daję mu swoje namiary. Jego żona też lata w barwach Air Greenland i często podróżują własnym samolotem / helikopterem po Europie! Więc może wpadną do Poznania. Kapitan załatwia nam jeszcze darmowy transport do naszego biura podróży.

Po chwili jesteśmy w mieści. Widać spory ruch, dużo turystów (pełnia sezonu) i dużo sklepów. W naszym biurze turystycznym spotykamy Andrea, z którym korespondowałem (okazuje się, że jest mężczyzną!) oraz Silvia – właściciela biura. Oboje to Włosi. Co ich tu wygnało na tą daleką północ? Kasa, czysta kasa. Ale mają już dosyć.

Dogadujemy szczegóły naszych kajaków. Wszystko na nas czeka, a Greenland Business Council zapłaciło za cały nasz pobyt na kajakach. Wielkie dzięki! Andrea i Silvio są bardzo mili i pomocni. Wskazują gdzie możemy się rozbić i jakie ryzyka na nas czekają. Ogólnie śmierć w pięć minut po wywrotce. Powoli się przyzwyczajam do tego ciągłego zagrożenia na wodzie.

Pogoda jest wspaniała. Tego samego dnia bookuję zatem rejs stateczkiem na midnightsun. Podróż wśród olbrzymich gór lodowych oświetlonych ciepłym światłem nisko położonego słońca jest cudowną wizją. A wszystko to na wyciągnięcie ręki. Nie ma siły, muszę tam być. Adam z niewiadomych mi powodów się nie wybiera.

Postanawiamy rozbić się w górach, za kempingiem, w pobliżu wyjścia lodowca. To ok. 30 min pieszo od biura. Zostawiamy część rzeczy w biurze i idziemy. Po drodze nie odmawiamy sobie ciastka w lokalnym supermarkecie. Dobrze wiedzieć, że taki jest i że jest całkiem nieźle wyposażony. Odmiana od lifoliozatów jest zawsze mile widziana. za chwilę jej nie będzie, więc warto korzystać jeśli ma się taką możliwość. Oczywiście ciastko, jakiekolwiek by nie było, zawsze smakuje wybornie na takim wyjeździe. Wreszcie dochodzimy do kempingu skąd czerwony szlak biegnie do góry w kierunku lodowca. Wcześniej przechodziliśmy koło setek psów rasy Husky. Prawie bez żadnej osłony od słońc,a leżą setkami wokół miasteczka czekając na zimę. Psie życie. Idziemy po górę. Znowu jest ciepło, a jesteśmy już za kręgiem polarnym. I to całkiem daleko. Wreszcie docieramy i naszym oczom otwiera się wspaniały widok. Setki większych i mniejszych gór lodowych płynie powoli fiordem do oceanu. Oczywiście tego ruchu nie widać na pierwszy rzut oka, ale on jest. Znajdujemy doskonałe miejsce na biwak. Co prawda bez bieżącej wody, ale niedaleko jest mały staw, gdzie można się umyć. Wodę możemy przynosić w bukłakach z dołu. Jesteśmy już w granicach parku UNESCO, więc możemy tu biwakować tylko trzy dni. Ale nam to wystarczy. Widoki z namiotu są wspaniałe, a z toalety jeszcze lepsze :-). Co prawda co jakiś czas przechodzi koło nas jakaś grupka turystów, ale dajemy radę. Jesteśmy w centrum zainteresowania! Nasz żółty namiot wyróżnia się na tle skał i białych gór lodowych.

Musimy tylko uważać, bo jeden nierozważny krok i będziemy kilkanaście metrów niżej. No bo w zasadzie stoimy na takim jakby klifie, który mocno opada w dół. Jak zaczniesz spadać, to się nie zatrzymasz. Woda u brzegu ma kolor wściekle zielony. Aż się chce wskoczyć.

Rozstawiamy namiot i idziemy jeszcze na lekko do miasta. Nie mogę się dodzwonić do kochanej Żony. Będę próbował jutro. Na zachód wracamy do namiotu. Zachód słońca trwa tutaj bardzo długo, nadal jesteśmy w miejscu i o czasie, w którym słońce nie zachodzi przez całą dobę. Wieczorem mam już poczucie fotograficznego spełnienia. Fajnie jest robić zdjęcia prawie nie wychodząć z namiotu i sącząc gorącą herbatę.

Nadal trwa cichy dzień pomiędzy mną i Adamem. Powiedzmy, że przestrzegamy zasad tolerancji.

O 21:30 jestem na kempingu skąd zabiera mnie bus na wieczorny rejs wśród gór lodowych. Adam nie jedzie. Zabieramy jeszcze po drodze kilka osób – jest nas w sumie 12. Okrętujemy się na młą łódkę. Obok nas cumuje łódź Word of Greenland. O wiele większa i zabiera więcej pasażerów. Wolę naszą małą. Będzie przyjemniej i bliżej ludzi. Wreszcie ruszamy. Wchodzę na pokład górny gdzie mocno wieje i jest zimno. Muszę siedzieć, to jest warunek przebywania na górnym pokładzie Barierki są zbyt nisko i można łatwo wypaść stojąc. Po 15 minutach jesteśmy w świecie olbrzymich gór lodowych. Są oświetlone przez niskie słońce. Widoki są fantastyczne. Aż zapiera dech w piersiach. Zdjęcia są tutaj mniej ważne – acz oczywiście je robię. Psuje mi się niestety moja Mamiya – przypominam sobie, że spadła mi wraz z pasem na ziemię, gdy schodziłem do kempingu. Widocznie coś tam się popsuło. Szkoda, co za pech. A tak sobie obiecywałem po panoramach na tym wyjeździe. Będzie trzeba wrócić i to wkrótce. Pływamy wśród oświetlonych gór lodowych. Jest naprawdę pięknie i taki rejs wart jest każdych pieniędzy. Już wiem, że będę chciał popłynąć jeszcze raz. Pojawia się chmura, która zakrywa słońce. Górny pokład dzielę z Niemką – ona też fotografuje jak szalona. Wymieniamy uwagi – o dziwo nie ma cyfry, ale analoga. Później okazuje się, że na lódce analogi prawie przeważają (zważywszy, że ja mam trzy :-). Zmarzłem strasznie i schodzę do ciepłej kabiny. Ject cierpło i przytulnie. Otaczają mnie głównie Francuzi – starsi, nie mówię prawie wcale po angielsku, ale jakoś się dogadujemy. Dostaję gorącą herbatę i udaje mi się odtajeć.

Stajemy koło jednej z olbrzymich gór lodowych i skipper robi wykład. Móci ciekawie, więc staram się jak najwięcej zapamiętać. I tak:

– fiord jest głęboki na ok. 1 km, dopiero u zwężenia i ujścia jest płytszy – 200-400 m;

– góry i lód w fiordzie przemieszcza się z prędkością ok. 45m na dobę. Kilkanaście lat temu było to 20 m/doba;

– są dwa rodzaje lodu:

(a) lód ze zmrożonego śniegu. Taki lód zawiera mnóstwo uwięzionego powietrza. 1 cm lodu to 2 m śniegu. Góry lodowe powstałe z takiego lodu wystają w ¼ nad powierzchnię wody, reszta jest pod wodą. Taki lód jest bardzo kruchy i w związku z tym nie można się po nim wspinać.
(b) lód ze zmrożonej wody jest twardy jak skała, wystaje tylko w 1/9 nad powierzchnię wody, jest zmorą posiadaczy łódek ze względu na twardość, jest przezroczysty.

– lód z fiordu ma ok. 2000-1000 lat;

– pierwsze pęknięcia na lodowcu obserwuje się już 80 km w głąb lądolodu;

– ostatnio od czoła lodowca odłamał się fragment o długości 1,5km; o tyle aż cofnęło się czoło lodowca;

– lodowiec się cofa coraz szybciej;

– góry lodowe najszybciej topią się od spodu, omywane prądami morskimi;

– lodowiec skupia 7% lodu na Grenlandii;

– do czoła lodowca nie można dotrzeć łodzią, gdyż fiord jest ciągle zakorkowany lodem;

– duże góry lodowe w ujściu fiordu są zatrzymywane na dłuższy czas. Ze względu na wyższy poziom dna muszą trochę stopnieć od spodu i w ten sposób uzyskać wolność. Trwa to najczęściej kilka miesięcy a nawet rok; często dochodzi wówczas do obrotu góry o 180 stopni, gdy w wyniku topnienia zostanie naruszona równowaga góry lodowej;

– duże góry lodowe potrafią „żyć” przez kilka lat nim się całkowicie roztopią;

– duże góry lodowe pokonują fiord (od czoła lodowca do ujścia) w 1 rok;

– gdy się uwolnią z fiordu, płyną na północ niesione prądem.

Wykład był bardzo ciekawy. Skipper okazał się być Niemcem. Żonę ma Azjatkę. Nie wiem, czy tu mieszka na stałe, czy tylko pracuje w okresie letnim. W każdym razie łódź jest ewidentnie jego. Po wykładzie czas na martini na lodzie pochodzącym z góry lodowej. Smakuje wybornie pomimo tego, że cały czas lekko się trzęsę z zimna. Nieźle dostałem na górnym pokładzie.

Rejs trwa 2,5 h. Jest naprawdę super przeżyciem. Polecam. O 0:30 jesteśmy w porcie. Zawożą mnie na kemping. Stąd powoli, robiąc jeszcze zdjęcia, docieram do namiotu. Spotykam Adama. Rozmawiamy mało – cichy dzień nadal trwa.

Co z dzień! Tyle przeżyć. Aż boję się myśleć, co przyniesie kolejny.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

Kod ochrony antyspamowej
Odśwież kod

*