POZNAŃ – WARSZAWA – KOPENHAGA
Wersja Łukasza
To ten dzień. Dzisiaj zaczyna się nasza wyprawa. Coś, nad czym pracowałem od roku. Dopiero teraz widzę, jaki ogrom pracy pochłonęły te przygotowania. Mam nadzieję, że będzie warto i plony będą bardzo bogate. Już nie mogę się doczekać, kiedy moje stopy dotkną wybrzeża Grenlandii.
Z drugiej strony mam lekkiego stracha i gdzieś tam podświadomie nie chce mi się wyjeżdżać. Nie chcę opuszczać mojej Rodziny, która od ostatniej mojej wyprawy do Nowej Zelandii powiększyła się o wspaniałego chłopaka. Nie chcę opuszczać Najwspanialszej z Żon. Ale jeśli się powiedziało „A”, to trzeba dalej ciągnąć cały alfabet. Wstaję zatem z łóżka, bo te myśli właśnie tam kłębiły mi się w głowie.
Wszystko już spakowane dnia poprzedniego. Jeszcze tylko przegląd najważniejszych rzeczy – ujawnia mi się rys maniakalno-obsesyjny. Ale lepiej dwa razy sprawdzić, niż wyjechać bez małego, acz ważnego szczegółu. Np. paszportu, karty, czy baterii do aparatu. Inspekcja wypada pomyślnie, więc mogę poświęcić resztę czasu mojej Rodzinie. Delektujemy się długo domowym śniadaniem – takich specjałów zapewne nie będzie mi dane jeść przez długi okres. Jak ja przeżyję na 1200 kalorii dziennie przy dużym wysiłku?
Przychodzi godzina odjazdu. Pakuję wszystko do samochodu – uginam się pod tym ciężarem i jedziemy z Rodziną na dworzec kolejowy Poznań Główny, gdzie umówiłem się z Adamem. Musimy dotrzeć do Warszawy, skąd samolotem dotrzemy jeszcze dzisiaj do Kopenhagi. Do Kopenhagi można lecieć bezpośrednio z Poznania, ale akurat w czasie naszej wyprawy połączenie nie funkcjonuje. Pozostaje zatem Warszawa, co oznacza prawie 3 godziny w pociągu. Jest trochę gorąco. Już niedługo pozostawię jednak ten skwar daleko w tyle i będę się cieszyć nieco zimniejszym klimatem. Już na samą myśl o tym robi mi się trochę chłodniej :-).
Spotykam się z Adamem. Adam ma wielki wór własnej roboty, w który zapakował plecak i resztę sprzętu. Wygląda niczym Sherpa na dojściu do bazy pod Mt. Everestem. Ewentualnie jak ktoś, kto przewozi w worku poćwiartowane zwłoki. Zaczynam się obawiać o limity bagażu lotniczego.
Aby zaakcentować naszą wyprawę wcześniej zamówiłem koszulki z logo wyprawy (poniżej). Teraz jedną wręczam Adamowi na prezent na dobry początek. Pasują jak ulał i całkiem ładnie się prezentują.
Rodzina wytrwała do odjazdu pociągu więc było mi bardzo miło. A na pożegnanie dostałem od Synka jego przytulankę – tetrową pieluszkę!
W pociągu czas mija nam na omówieniu różnych kwestii związanych z wyprawą i życiem w ogólności :-).
W Warszawie dopadły nas lekkie trudności z dotarciem z bagażem do postoju taksówek, ale ostatecznie daliśmy radę. Strasznie dużo to wszystko waży. Na lotnisku jesteśmy o czasie i przystępujemy do odprawy. Lecimy SAS-em, więc nie będzie „wypasów” na pokładzie.
Przystępujemy do skomplikowanej operacji logistycznej, jaką jest nadanie bagażu. W miarę możliwości bez nadbagażu! Cały sprzęt foto ląduje w daily packu. No nie cały – z przejęcia zapominam wyciągnąć z plecaka głównego Nikona D300S! Filmy w reklamówce. Ważę bagaż i nadal mam nadbagaż. Kurcze, przyjdzie zapłacić. Do odprawy idę pierwszy zostawiając Adamowi cały bagaż podręczny. No i wykrakałem – muszę zapłacić za 6 kg. Prawie 300 PLN. No ale nic nie zrobię – i tak odchudziłem bagaż przed wyjazdem. Płacę zgrzytając zębami. Kolej na Adama – sytuacja podobna, z tym tylko, że obsługa zobaczywszy ten wielki wór od razu kieruje Adama na stanowisko „Tu odprawiamy olbrzymie bagażę”.
Po przejściach na odprawie reszta jest już zwykłym lotniczym rytuałem. Próbuję jeszcze na security check przekonać obsługę do manualnego sprawdzenia slajdów, ale jestem bez szans.
Wreszcie lot. Trochę spóźniony, ale na szczęście lecimy. W Kopenhadze taksówka do hotelu niedaleko lotniska i idziemy na lokalne piwo i wielkiego hamburgera. To tak na wzmocnienie przez miesięczną dietą.
Wieczorem ostro się przepakowujemy, aby zmniejszyć nadbagaż i potencjalne kolejne opłaty.
Teraz czuję, że wyprawa się zaczęła.